Sensei Sunya Kjolhede: Wycie do Księżyca

Kryzys ekologiczny, w obliczu którego obecnie stoimy, jest w gruncie rzeczy kryzysem natury duchowej — podstawowym kryzysem tożsamości o ogromnych rozmiarach i o niezwykle niszczycielskich następstwach. “Grzech”, który powoduje, że czynimy z naszej Ziemi wysypisko śmieci, polega na głębokiej niewiedzy odnośnie do prawdziwej natury tej Ziemi i nas samych. Wszyscy ponosimy odpowiedzialność za obecny stan naszej planety, gdyż każdy z nas do pewnego stopnia tkwi w tym złudzeniu, przyczyniając się do bólu, który jest jego skutkiem. Każdy z nas, tak naprawdę, jest tą Ziemią! Dlatego wszyscy powinniśmy być w pełni zaangażowani w jej uzdrawianie. Biorąc pod uwagę to, w jak niezwykle poważnej jesteśmy obecnie sytuacji, wydaje się sprawą najwyższej wagi, abyśmy wykorzystali wszelkie dostępne środki w indywidualnej i zbiorowej pracy na rzecz przywracania równowagi w świecie i w nas samych.

Ziemio, czyż nie tego chcesz właśnie ?
Niewidzialnych, ponownych w nas narodzin?

Rilke

Jesienne noce stają się coraz chłodniejsze, a drzewa pięknieją coraz intensywniej w swoich olśniewających szkarłatnych, złotych i pomarańczowych sukniach. Niektóre klony, gdy odnajdzie je słońce, wydają się natychmiast buchać płomieniami. Jak mamy przebrnąć przez te dni, gdy na każdym kroku napotykamy to zdumiewające, przeszywające na wskroś piękno — piękno, które tak ostro rzuca nam TO prosto pod nogi: “Tylko TO!”.

Tak! To dokładnie tutaj odnajdujemy prawdziwe bogactwo tej chwili, tego życia. Czegóż jeszcze moglibyśmy pragnąć? Ale najwyraźniej chcemy więcej —  my, istoty ludzkie, chcemy dużo więcej. I trudno się temu dziwić. Z umysłami wypełnionymi myślami i troskami, rzadko pozwalamy sobie po prostu zachwycić się zadziwiającemu pięknu tego świata. Jak powiedział kiedyś pewien mistrz zen: “Wielkie rzeczy psute są przez rzeczy małe”. Wikłając się w nawykowe zmartwienia i opinie, odcinamy się od tego, co żywi nas na poziomie najgłębszym —  naszej Pierwotnej Natury. Rośnie w nas wielki głód i nie rozpoznając jego duchowych źródeł, szukamy zaspokojenia, gorączkowo konsumując wszystko, co znajdzie się w polu widzenia. Szczególnie my, Amerykanie, cierpimy na coś w rodzaju masowego zaburzenia pokarmowego, dosłownie zjadając tę drogocenną planetę —  równając z ziemią lasy i góry, zanieczyszczając rzeki i jeziora, patrosząc żywą Ziemię —  wszystko to w tragicznie błędnym usiłowaniu, aby się nasycić.

Ten straszliwy głód podsyca również naszą drapieżną, głęboko zakorzenioną potrzebę, aby wiedzieć, aby gromadzić fakty i łapać wszystko w siatkę naszego racjonalnego umysłu. Przyroda, w całej swojej tajemnicy i potędze, wymyka się tym sieciom rozsądku i logiki: Cóż, wobec palącej bezpośredniości tego jednego, świetlistego klonu, można by wiedzieć? Samo natężenie takiego piękna i żywotności, jeśli się na to otworzymy, jest w stanie pokruszyć mury, które wznieśliśmy wokół siebie, aż do fundamentów wstrząsając naszym pieczołowicie skonstruowanym światem podziałów na siebie i resztę. Wyłaniając się z ziemi tuż przed nami, to drzewo krzyczy do nas —  jak dąb Dziosiu, jak MU1 —  abyśmy wyskoczyli poza swoje najskryciej hołubione założenia i bezpośrednio włączyli się w jego ognisty taniec.

Jak stwierdził mistrz Ti-tsang, “niewiedza to największa intymność”. Ale ewentualność takiej bliskości, choć tęsknimy za tym, aby jej doświadczyć, może też wywoływać głęboki lęk. Z punktu widzenia naszego najgłębszego złudzenia, ta “największa intymność” jest równoznaczna z samounicestwieniem. Poza tym nie tak łatwo jest nam zrezygnować z poglądów, na których zbudowaliśmy swoje życie i świat, tym bardziej, iż tak ściśle wplotły się one w naszą nieświadomość. I tak, starając się nie naruszyć tych murów, uchylamy się od zaproszenia Wszechświata, aby tańczyć, aby się jednoczyć. Trywializujemy niepojmowalne (“Jakież to ładne drzewo — pewnie klon”). Odwracamy wzrok i zajmujemy się czymś innym, albo patrzymy, ale tak naprawdę nie widzimy. Kompulsywnie budujemy gruby, miękki bufor myśli, koncepcji i interpretacji, aby osłonić się przed olśniewającym majestatem i potęgą stojącej przed nami żywej Prawdy, zaskakująco prostej Prawdy naszej własnej istoty.

W tym samym celu tworzymy też różne środowiska wewnętrzne. Wycofując się do swej głowy, wycofujemy się do przytępiającego komfortu tych wewnętrznych światów. Możemy spędzać codziennie wiele godzin w sztucznym świetle, spacerując po sztucznie wyrównanych nawierzchniach, siedząc przed płaskimi ekranami monitorów komputerowych lub telewizorów, w pomieszczeniach wyposażonych w centralne ogrzewanie, urządzenia klimatyzacyjne i nieotwierane okna. Oczywiście komputer, szklanka, budzik —  każde na swój sposób też oznajmia “Tylko to!”. Jeśli wymogiem stawianym przez okoliczności naszego życia jest to, abyśmy większość lub nawet cały swój czas spędzali w budynku, to trudno. Większość z nas ma jednak wybór. Tymczasem coraz więcej ludzi, twierdząc, że ich samopoczucie polepsza się, gdy są na łonie natury, pomimo tego najwyraźniej decydują się spędzać tam coraz mniej czasu. Tak jak Śpiąca Królewna, która wraz ze swoim dworem zasnęła na sto lat kamiennym snem w zamku otoczonym nieprzebytym murem, staliśmy się ofiarami jakiegoś dziwnego zaklęcia. Przeżywając dni i noce pod sufitami i dachami samochodów, coraz mocniej odcinamy się od świeżych, żywych nauk wiatru, nieba, drzew i kamieni.

Co stanie się z naszymi dziećmi, gdy wyrosną pod działaniem tego mrocznego czaru, nie potrafiąc skorzystać z tych nauk? Tyle ich wolnego czasu wypełnione jest bierną, zamkniętą w czterech ścianach rozrywką. Nie potrafię sobie wyobrazić własnego dzieciństwa bez tych długich okresów spędzanych w lesie i na polach, bez łażenia po drzewach i zabaw nad strumieniem, który zawsze wskazywał nam drogę do domu, a którego wody roiły się od kijanek i wodnych żuków. Było nas sześcioro rodzeństwa i nigdy nie uczęszczaliśmy do żadnego kościoła: to ten fascynujący świat przyrody był naszym kościołem. Stanowił największe źródło inspiracji i pocieszenia, budząc intensywne uczucia czci, radości i wdzięczności, i niemal namacalne poczucie łączności z jakąś wielką, wszechogarniającą Tajemnicą.

Pamiętam jak dziś pełne magii, dziecięce spotkania z wielkimi, niebieskookimi wężami i puszystymi, białymi sowami śnieżnymi. Pamiętam, jak pewnego ciepłego letniego ranka biegłam przez mokrą od rosy łąkę, niemal oślepiona przez łzy i smutek po śmierci mojego ukochanego psa, wiernego towarzysza, który, będąc jeszcze tak młody, zapadł na nieuleczalną chorobę. Znalazłszy się pośród świeżego piękna tej roziskrzonej łąki, moje nogi i umysł stopniowo uspokoiły się. Kiedy kilka godzin później natrafiłam na maluteńkie ptasie gniazdo z czterema nieskazitelnymi, pawioniebieskimi jajeczkami, miałam wrażenie, że wręcz czuję, jak moje zranione serce ponownie się zabliźnia. Cóż za cudowne, uzdrawiające teisio2 na temat śmierci i odrodzenia!

Poeta i pisarz Robert Bly stwierdził w wywiadzie, zamieszczonym wiele lat temu w jakimś czasopiśmie, że według niego w miarę jak ludzie spędzają coraz mniej czasu na zewnątrz, każde kolejne pokolenie staje się coraz bardziej infantylne. To proste i prowokujące oświadczenie, kiedy po raz pierwszy na nie trafiłam dziesięć lub więcej lat temu, uderzyło mnie z wielką siłą. Można by śmiało zaryzykować stwierdzenie, że stajemy się też coraz bardziej podatni na choroby psychiczne i uzależnienia od środków odurzających, niewątpliwie bowiem jesteśmy świadkami nie mającej precedensu epidemii obu tych anomalii. Ale jakże by mogło być inaczej? Tracąc znaczący kontakt z niezapośredniczonym, nie stanowiącym ludzkiego wytworu światem, tracimy kontakt ze sobą —  ze swoim prawdziwym ciałem i umysłem.

Jestem słońcem i księżycem i gwiazdami i szeroką, szeroką ziemią!” —  wykrzyknął mistrz zen Hakuin w chwili wielkiego przebudzenia. Właśnie tu odnajdujemy radykalną naukę Buddy Siakjamuniego oraz wszystkich Urzeczywistnionych wszelkich epok i tradycji. Z punktu widzenia zen, wyobrażanie sobie, iż jesteśmy jakoś zasadniczo oddzieleni od powietrza, ziemi i wody, i od niezliczonych istot, które zamieszkują ten świat, samo w sobie stanowi najbardziej rozpowszechnioną i niszczącą chorobę psychiczną. Jeśli patrzy się na świat w taki właśnie wypaczony sposób, jak można nie czuć się przerażająco samotnym, zdezorientowanym i zagrożonym przez ten świat “na zewnątrz”? A czując się tak małym i odciętym, jak można nie pragnąć stać się ponownie całym i potężnym dzięki próbom kontrolowania i władania tym światem? Biorąc pod uwagę taką skrzywioną perspektywę, czy dziwić może to, że ludzie nie potrafią zdać sobie sprawy, iż krzywdzenie Ziemi czy jakiegokolwiek jej mieszkańca jest równoznaczne z krzywdzeniem siebie?

Kryzys ekologiczny, w obliczu którego obecnie stoimy, jest w gruncie rzeczy kryzysem natury duchowej —  podstawowym kryzysem tożsamości o ogromnych rozmiarach i o niezwykle niszczycielskich następstwach. “Grzech”, który powoduje, że czynimy z naszej Ziemi wysypisko śmieci, polega na głębokiej niewiedzy odnośnie do prawdziwej natury tej Ziemi i nas samych. Wszyscy ponosimy odpowiedzialność za obecny stan naszej planety, gdyż każdy z nas do pewnego stopnia tkwi w tym złudzeniu, przyczyniając się do bólu, który jest jego skutkiem. Każdy z nas, tak naprawdę, jest tą Ziemią! Dlatego wszyscy powinniśmy być w pełni zaangażowani w jej uzdrawianie. Biorąc pod uwagę to, w jak niezwykle poważnej jesteśmy obecnie sytuacji, wydaje się sprawą najwyższej wagi, abyśmy wykorzystali wszelkie dostępne środki w indywidualnej i zbiorowej pracy na rzecz przywracania równowagi w świecie i w nas samych.

Powinniśmy ponownie nauczyć się, jak żyć w sposób prostszy i lżejszy na tej oblężonej planecie, tworząc społeczności bardziej oparte na dzieleniu się i zapewniające większą satysfakcję. Powinniśmy z pasją angażować się w proces legislacyjny, głosować na orędowników środowiska, a protestować i bojkotować tych, którzy je bezczeszczą. Jeśli to konieczne, nie wahajmy się wylegać tłumnie na ulice —  powodowani nie negatywizmem i nienawiścią wobec sprawców, lecz najgłębszą miłością do naszej Matki Ziemi i wszystkich istot.

Niech ci z nas, którzy zbyt dużo czasu spędzają w domu, uczynią wielki wysiłek, aby wyrwać się spod władzy tego zaklęcia i wyjść znów na zewnątrz. Spędzajmy coraz więcej czasu pod gołym niebem, znowu spotykając się bezpośrednio z gwiazdami i księżycem, ptakami i zwierzętami, które nadal z nami tu są. Otwierajmy się na podnoszące na duchu piękno i inspirację tej żywej, oddychającej, odczuwającej planety, pozwalając jej podtrzymywać i wspierać naszą praktykę Dharmy i prowadzić głębiej do sedna naszej istoty. Już czas, aby ponownie zestroić się z rytmem pór roku, cyklami księżyca, równonocami i przesileniami dnia z nocą, aby uszanować i świętować te znaczące chwile. Możemy zbierać się w Sanghach3 na całym globie, aby odprawiać uzdrawiające ceremonie dla Ziemi. Poprzez śpiew i akty czci możemy sięgnąć do głębi i rozbudzić wielkie moce współczucia i uzdrawiania, w ten sposób pomagając sobie odejść od krawędzi tej przepaści, nad którą tak niebezpiecznie jesteśmy zawieszeni.

Ale tak naprawdę musimy pójść jeszcze dalej. Aby mogło nastąpić prawdziwe uzdrowienie, musimy w ostatecznym rozrachunku powstrzymać siłę napędową, stojącą za całym tym procesem zniszczenia: nasze własne złudzenie ego. Jeśli naprawdę pragniemy doprowadzić do trwałej przemiany na poziomie osobistym i planetarnym, poświęcimy się prężnej, regularnej praktyce Dharmy, która pozwoli nam schodzić głębiej, coraz głębiej do samego centrum naszej istoty. Stopniowo będziemy rezygnować ze zużytych założeń i osądów, zrzucając starą skórę wątpliwości i oporów. I gdy nasza tęsknota przezwycięży lęk, zanurzymy się w bezdenne Nieznane, aby osobiście doświadczyć, we własnych tkankach i kościach, cudownej prawdy naszej własnej Pierwotnej Natury. I ten nowonarodzony świat, pełny i doskonały, w końcu pozna siebie poprzez nas, i wreszcie podskoczy i zatańczy!

SENSEI SUNYA KJOLHEDE

(Z kwartalnika Rochester Zen Center “Zen Bow”, rocznik XXI, nr 4, 1999)

1. “Dąb Dziosiu” oraz “MU” są jednymi z podstawowych koanów w tradycji buddyzmu zen. Koan jest sformułowaniem wskazującym na ostateczną prawdę, ale wyrażony jest w sposób, który wprawia ucznia w zakłopotanie, ponieważ nie można go zrozumieć racjonalnym umysłem (przyp. red.).

2. Teisio oznacza nauki lub komentarze wygłaszane przez mistrza do ucznia (przyp. red.)

3. Tj. wspólnotach, miejscach praktyki (przyp. red.)

Artykuł ukazał się w miesieczniku “Dzikie Życie”, numer z maja 2009 roku

źródło: pracownia.org.pl

zobacz także:  Sensei Sunya Kjolhede: Ratowanie świata

 

Sensei Sunya Kjolhede: Ratowanie świata

W naszym ośrodku codziennie przynajmniej raz recytujemy wspólnie Cztery Ślubowania Bodhisatwy, wciąż na nowo zobowiązując się do pracy na rzecz wyzwolenia wszystkich istot, uwolnienia wszystkich, w tym samej Ziemi, od cierpienia. Co to tak naprawdę znaczy? Co mamy robić, skoro świat jest tak pełen bólu i zagrożeń? Wydaje się konieczne, abyśmy jako osoby praktykujące Dharmę nie odwracali wzroku od cierpienia, lecz stawili mu czoła, przyjęli naszą część odpowiedzialności za nie i zmagali się z konsekwencjami, jakie przyniesie to w naszym życiu.

Nasza praktyka i podjęte ślubowania nie pozwalają nam izolować się w wygodnych kokonach racjonalizacji w rodzaju “nie powinniśmy zbytnio angażować się w politykę” czy “to tylko sen”. Może to sen, ale to nasz sen, który wymaga od nas umiejętnej, współczującej i przebudzonej reakcji. Szczególnie tu, w pięknych górach Północnej Karoliny musimy uważać, by nie kryć się w naszym cichym schronieniu i nie tracić kontaktu z tętniącym życiem światem “w dolinie”?. Oczywiście, można też zatracić poczucie proporcji, popadając w drugą skrajność i tak bardzo angażując się w działania społeczne i politykę, że doprowadzi to do zaniedbania praktyki i utraty kontaktu z sercem współczucia, mądrości i bezstronności, które nadaje siłę i sens naszym działaniom.

zdjęcie: ZBZ “Bodhidharma”

Kiedy w 1947 r. Mahatma Gandhi przemierzał ulice Londynu, z laską w ręce, odziany tylko w tradycyjne, tkane w domu dhoti, czyli przepaskę na biodra, pewien reporter zapytał go: “Panie Gandhi, co Pan sądzi o zachodniej cywilizacji?” .“Uważam — odparł Gandhi —  że to byłby niezły pomysł”.

W swojej książce “Małe jest piękne” ekonomista E.F. Schumacher pisze: “[…] dla buddyzmu istota cywilizacji tkwi nie w mnożeniu potrzeb, lecz w doskonaleniu charakteru człowieka“1. Pochłonięci gromadzeniem dóbr, konsumpcją i rywalizacją, ludzie mają w życiu coraz mniej czasu na to, by szukać sposobów wyrażania harmonii, piękna i szacunku dla życia —  innymi słowy, aby być ludźmi prawdziwie cywilizowanymi. Przeciwnie, eksploatacja otoczenia i jej następstwa —  globalne ocieplenie, wojny i ludobójstwo, wymieranie kolejnych gatunków zwierząt i roślin, a także całych ekosystemów —  grożą unicestwieniem już nie tylko rozsądnie funkcjonującej ludzkiej cywilizacji, ale całego życia na naszej planecie.

Na naszych oczach giną w męczarniach kolejne ludzkie społeczności. W wiadomościach słyszymy o miejscach takich, jak zachodni Sudan, Sierra Leone, Ruanda, a teraz także Irak, gdzie przemoc, głód i degradacja środowiska naturalnego wtrąciły całe społeczeństwa w otchłań niewyobrażalnej nędzy i cierpienia. Piekło, w jakim żyją ci ludzie (nie wspominając o innych istotach żywych), szczególnie trudno wyobrazić sobie mieszkańcom Ameryki. Ciągle usytuowani na szczycie światowej drabiny zasobów naturalnych i żywnościowych, naszym zużyciem energii, zachłannością i militaryzmem przyczyniamy się w ogromnym stopniu do cierpienia na całym świecie.

W naszym ośrodku codziennie przynajmniej raz recytujemy wspólnie Cztery Ślubowania Bodhisatwy, wciąż na nowo zobowiązując się do pracy na rzecz wyzwolenia wszystkich istot, uwolnienia wszystkich, w tym samej Ziemi, od cierpienia. Co to tak naprawdę znaczy? Co mamy robić, skoro świat jest tak pełen bólu i zagrożeń? Wydaje się konieczne, abyśmy jako osoby praktykujące Dharmę nie odwracali wzroku od cierpienia, lecz stawili mu czoła, przyjęli naszą część odpowiedzialności za nie i zmagali się z konsekwencjami, jakie przyniesie to w naszym życiu.

Nasza praktyka i podjęte ślubowania nie pozwalają nam izolować się w wygodnych kokonach racjonalizacji w rodzaju “nie powinniśmy zbytnio angażować się w politykę” czy “to tylko sen”.  Może to sen, ale to nasz sen, który wymaga od nas umiejętnej, współczującej i przebudzonej reakcji. Szczególnie tu, w pięknych górach Północnej Karoliny musimy uważać, by nie kryć się w naszym cichym schronieniu i nie tracić kontaktu z tętniącym życiem światem “w dolinie”?. Oczywiście, można też zatracić poczucie proporcji, popadając w drugą skrajność i tak bardzo angażując się w działania społeczne i politykę, że doprowadzi to do zaniedbania praktyki i utraty kontaktu z sercem współczucia, mądrości i bezstronności, które nadaje siłę i sens naszym działaniom.

Aby móc w jakikolwiek rzeczywisty sposób wpływać na świat, musimy umieć ucieleśniać mądrość i współczucie, żyć nimi najlepiej jak potrafimy w najdrobniejszych szczegółach naszego życia i stąpać po ziemi tak lekko, jak to tylko możliwe. Powinniśmy uwolnić siebie i naszą społeczność od pozostałości starych patriarchalnych systemów, których niszczące działanie jest wciąż tak silnie obecne w naszej kulturze, psychice i instytucjach religijnych. Wszystko to wymaga ciągłego badania i kwestionowania naszych najgłębszych założeń i uwarunkowań, a także zrodzonych z nich nawyków. To niełatwe zadanie, ponieważ większości tych procesów jesteśmy nieświadomi. Możemy jednak znaleźć sposoby, by pomagać sobie wzajemnie w opracowywaniu i wypróbowywaniu nowych sposobów życia i interakcji, dążąc do porozumienia, tworząc wspólnotowe Kręgi, dzieląc się zasobami i biorąc udział w sensownych działaniach i dyskusjach społecznych i politycznych.

Choć wszystko to jest niezmiernie istotne, wciąż nie sięga do korzeni; wciąż poruszamy się gdzieś po obrzeżach, zajmując się raczej skutkami niż przyczynami. Co zatem jest przyczyną całego tego cierpienia? Choć chciwe, amoralne korporacje i/lub rządy (granice między nimi często są rozmyte) sieją ogromne zniszczenie, obwinianie ich jest zbytnim uproszczeniem i wciąż nie dotyka istoty problemu. Możemy protestować, wznosić transparenty i krzyczeć “Zatrzymać Machinę!”, lecz co ją napędza? Co pozwala powstawać i rozwijać się takim korporacyjnym monstrom, jak Halliburton, Weyerhaeuser czy Monsanto2? Nawet gdyby udało nam się na chwilę je wyeliminować, to jeżeli korzeń pozostanie nienaruszony, wkrótce się odrodzą lub przekształcą w coś podobnego lub jeszcze gorszego.

Dochodzimy tu do samego sedna nauk Buddy, do jego pierwszego kazania o Czterech Szlachetnych Prawdach. Budda nauczał, że atrybutem życia jest dukkha: cierpienie, brak satysfakcji. Podstawową przyczyną tego cierpienia jest tanha: nasze pragnienie lub pożądanie. Pożądanie to jest tak bardzo nieświadome, subtelne i nieuchwytne, tak głęboko tkwi w naszym ciele, w naszym DNA, jest tak blisko, że trudno je sobie uzmysłowić, nie mówiąc już o pełnym jego ujawnieniu i pracy nad nim. To ślepe pragnienie sprawia, że krążymy w sześciu światach i to ono jest paliwem napędzającym Machinę Chciwości, która ogałaca naszą planetę, niszcząc wszystko, co napotka na swej drodze. Pragnienie czego? W swej istocie jest to pragnienie oddzielnego istnienia, o którym zarówno Budda, jak i współczesna fizyka mówią, że jest jedynie złudzeniem. To wielkie pragnienie opiera się na bardzo głęboko w nas zakorzenionym ślepym przekonaniu o istnieniu oddzielnego ego-ja, odrębnego od otoczenia i w jakiś sposób trwałego. Hakuin mówi o tym w swojej Pieśni ku chwale zazen: “Przyczyną naszych trosk jest złudzenie ego, z ciemnej ścieżki na ciemną ścieżkę wędrujemy w ciemnościach, jakże uwolnić się mamy z koła narodzin i śmierci?”.

W miarę jak nasza praktyka się pogłębia, zaczynamy odczuwać potężną siłę złudzenia, która napędza to wszystko. Zaczynamy dostrzegać, jak apodyktyczne, wyzyskujące, chciwe, defensywne, miałkie i pełne przemocy jest to ego-ja, które rządzi w mrocznych głębinach naszego własnego serca i umysłu. Dostrzeżenie tego w nas samych może być przerażające i jest to jeden z powodów, dlaczego wielu ludzi odczuwa opór przed głębszym zaangażowaniem w praktykę. Nie chcemy dostrzec, jak bardzo jesteśmy interesowni w tym, co mówimy i robimy. To niepokojące i pouczające doświadczenie stanowi na najgłębszym poziomie zagrożenie dla całego naszego utrwalonego sposobu patrzenia na świat.

Stawienie czoła siłom naszego ego jest jednak pierwszym krokiem w stronę uwolnienia się od nich. W Czterech Szlachetnych Prawdach Budda nauczał, że taka wolność jest możliwa, że istnieje droga wyjścia. Kiedy uzyskamy wgląd w złudną naturę tego dojmującego pragnienia, kompulsywne pochłonięcie sobą przestanie zniewalać naszą psychikę i kierować myślami, słowami i czynami. Dopóki jednak doświadczamy siebie jako odrębnych, sami jesteśmy paliwem zasilającym Machinę, napędzamy ją własnym złudzeniem. Jeśli chcemy powstrzymać to szaleństwo i ocalić świat, musimy wreszcie dostrzec własne szaleństwo, przekroczyć je i rozbić złudzenie od niepamiętnych czasów kierujące naszym życiem. Aby tego dokonać, potrzebna jest silna, głęboka i wytrwała praktyka —  ale jest to możliwe. Możemy wykorzenić najbliższe naszemu sercu pojęcia “ja” i “moje”. Możemy zrezygnować z ciągłego utożsamiania się z tym uwarunkowanym, ograniczonym ciałem-umysłem i odzyskać bezgraniczną pełnię, wolność i współczucie. Możemy bezpośrednio doświadczyć ‑wyraziście, całym naszym jestestwem —  niepodzielności siebie-i-świata. Innymi słowy, możemy stać się tym, kim i czym naprawdę jesteśmy i zawsze byliśmy. Będziemy wówczas mogli obwieścić w zachwycie i z pełnym przekonaniem jak Hakuin: “Ja jestem słońce, księżyc i gwiazdy, i rozległa, rozległa ziemia!”. Kiedy zanurzymy się głęboko w praktykę i sięgniemy do niewyczerpanego źródła miłości i spełnienia, bijącego w samym centrum naszej istoty, zaczniemy wreszcie zaspokajać to odwieczne pragnienie i odcinać korzeń cierpienia —  dla siebie samych i dla wszystkich istot.

SENSEI SUNYA KJOLHEDE

Na podstawie teisia wygłoszonego w maju 2004 roku.
Przekład: Olena Waśkiewicz

Przypisy:

1 E.F. Schumacher, Małe jest piękne, Warszawa 1981, s. 69.

2 Wielkie korporacje amerykańskie, działające odpowiednio w przemyśle drzewnym, naftowym i biotechnologicznym.

Miesięcznik Dzikie Życie,  7–8/181–182 2009

źródło: pracownia.org.pl

%d bloggers like this: